I'm actually amused by my own self. Over the years of blogging, collaborating with photographers and failing, I've developped an ability of laughing at everything that happens. Actually, I recenly found out that more of what I planned doesn't come to live than finally does, but the thing is - I'm happy. I feel like I'm in this special stage of life that I can do what I want and explore what I want and plan my whole future life. Don't get me wrong, I'm not perfect. But since I'm doing KARDISE and spending my days so actively, nothing can distract me.
Let just look at the today's post. The dress? Well, I've been haunting for it for about a year. I mean, not this specific one but still, I wanted the party piece made of green sequins. I went berserk when I couldn't find it in a shop after I saw it online. And then there was no size. Or I had no money. Endless tredmill of repetition, that's what it's called I guess.
The pictures? I did a photoshooting wearing this dress TWICE. Ekhm, I wasn't fully satisfied with the effects of the first shoot (that's what sometimes happens when you have a thought or a vision in your head and you simply cannot achieve it phisically) and the second shoot was quite OK, but... I deleted the half of the pictures icidentally. So you can see only a little bit of what my brother and I created when we visited out granma's place last week. You see? I delete things and forget and people cancel the meetings and... what? Life goes on, folks!
I've never been a huge fan of dark pictures but somehow when I sat down to edit those I realised I love them this way (actually these were the first ones we took with too dark camera's settings). Sequins are seriously something I love and would wear everyday if only I could (I mean, my teachers would rather I didn't hehe). I went for a contrast in this outfit - I matched the dress with white sneakers and white socks, which gave the whole look a bit of 90's vibe (I'm currently obsessed with Spice Girls aesthetics!)
Właściwie to śmieszę sama siebie. Przez lata blogowania, współprac, tych udanych i tych mniej, sesji zdjęciowych w warunkach... co najmniej ekstramalnych jakoś już przywykłam do małych porażek. Najbardziej zadziwia mnie fakt, że praktycznie w ogóle nie przywiązuję do nich uwagi. Żyję sobie z uśmiechem na twarzy, codziennie biorę kalendarz i planuję, żeby w przeciągu czasami pięciu minut uświadomić sobie, że te przedsięwzięcia są awykonalne. So what?
Spójrzmy chociażby na dzisiejszy post. Robiłam do niego zdjęcia dwa razy. Za pierwszym razem efekty mnie do końca nie zadowoliły. Za drugim spodobały mi się bardzo, ale tak usatysfakcjonowana kilkoma barwnymi pikselami na ekranie aparatu, nie zauważyłam, że usunęłam połowę bez zgrania. Sukienka? Chodziłam za nią ponad rok. Nie, oczywiście że nie DOSŁOWNIE za tą, ale w związku z niewytłumaczalną jak dla mnie, społeczną "chcicą" (takie słowo istnieje?) na zielone cekiny spotykałam ją na każdym kroku. Raz nie było rozmiaru, raz miałam w portfelu tylko drobne na kawę, kiedy indziej nie miałam nawet chwili żeby się po nią wybrać. I tak egzystowałyśmy sobie w burzliwym związku na odległość. W końcu wpadła mi w ręce i pięknie zawisła w szafie. Na honorowym miejscu, żeby nie było. Teraz czeka na odpowiednią imprezę.
Nigdy nie lubiłam ciemnych zdjęć, z uporem maniaka przesuwałam w prawo wskaźnik "jasność" w edytorze fotografii i używałam najjaśniejszych filtrów do przeróbek na Instagramie. Ale tym razem mgła, cekiny i scenografia wydały mi się idealne do ustawienia aparatu na jak najniższe ISO. Biegałam więc w lekkiej mżawce w białych sneakersach (tak, wiem, powinnam pisać po polsku, ale na prawdę - adidasach? przecież nie są z firmy Adidas. Trampkach? Nie są z materiału! To ja już wolę sneakersy. Nie mylić z batonami!). Fascynacja latami 90', Spice Girls i białymi skarpetkami trwa.
Właściwie to śmieszę sama siebie. Przez lata blogowania, współprac, tych udanych i tych mniej, sesji zdjęciowych w warunkach... co najmniej ekstramalnych jakoś już przywykłam do małych porażek. Najbardziej zadziwia mnie fakt, że praktycznie w ogóle nie przywiązuję do nich uwagi. Żyję sobie z uśmiechem na twarzy, codziennie biorę kalendarz i planuję, żeby w przeciągu czasami pięciu minut uświadomić sobie, że te przedsięwzięcia są awykonalne. So what?
Spójrzmy chociażby na dzisiejszy post. Robiłam do niego zdjęcia dwa razy. Za pierwszym razem efekty mnie do końca nie zadowoliły. Za drugim spodobały mi się bardzo, ale tak usatysfakcjonowana kilkoma barwnymi pikselami na ekranie aparatu, nie zauważyłam, że usunęłam połowę bez zgrania. Sukienka? Chodziłam za nią ponad rok. Nie, oczywiście że nie DOSŁOWNIE za tą, ale w związku z niewytłumaczalną jak dla mnie, społeczną "chcicą" (takie słowo istnieje?) na zielone cekiny spotykałam ją na każdym kroku. Raz nie było rozmiaru, raz miałam w portfelu tylko drobne na kawę, kiedy indziej nie miałam nawet chwili żeby się po nią wybrać. I tak egzystowałyśmy sobie w burzliwym związku na odległość. W końcu wpadła mi w ręce i pięknie zawisła w szafie. Na honorowym miejscu, żeby nie było. Teraz czeka na odpowiednią imprezę.
Nigdy nie lubiłam ciemnych zdjęć, z uporem maniaka przesuwałam w prawo wskaźnik "jasność" w edytorze fotografii i używałam najjaśniejszych filtrów do przeróbek na Instagramie. Ale tym razem mgła, cekiny i scenografia wydały mi się idealne do ustawienia aparatu na jak najniższe ISO. Biegałam więc w lekkiej mżawce w białych sneakersach (tak, wiem, powinnam pisać po polsku, ale na prawdę - adidasach? przecież nie są z firmy Adidas. Trampkach? Nie są z materiału! To ja już wolę sneakersy. Nie mylić z batonami!). Fascynacja latami 90', Spice Girls i białymi skarpetkami trwa.
(wearing: Mohito dress, Pimkie shoes)