
Mieliście kiedyś takie uczucie, że po pięciu minutach filmu, czołówce serialu, dwóch uderzeniach perkusji w piosence albo trzech kartkach książki byliście pewni, że to będzie coś wyjątkowego? Że nawet jeśli, obiektywnie rzecz biorąc, czytanej przez was na wdechu powieści nikt nie wpisałby na listę lektur szkolnych, a z biletów na wielbiony przez Was film zysk byłby niewielki, to i tak zapominacie przełykać ślinę podczas seansu? Moi znajomi, jak zwykle wyprzedzający mnie we wszelakich kulturowych nowościach widzieli We'll take Manhattan kilka miesięcy temu. Polecili, bo moda, bo Nowy Jork, to Karolinie się spodoba. I tak teraz siedzę i się zastanawiam, czy na prawdę tak łatwo mnie kupić - wrzucić do jednej historii Vogue'a, urokliwą dziewczynę, żółte taksówki i tyle? Ale nie, chyba nie. Ja nie przeżywam tak bardzo scenariuszy. Chodzi o klimat.

Od początku podobało mi się podejście Davida, kiedy w środku sesji zdjęciowej oświadczył swojemu szefowi, że zakłada własne studio i ma zamiar robić zdjęcia zgodne ze swoją estetyką. Ma do tego talent - wkrótce odzywają się do niego ludzie z Vogue'a, a on... dyktuje własne warunki, rzucając słuchawką. Zgodnie z zasadą 'im bardziej jesteś oschły, tym bardziej Ciebie chcą', dostaje kolejne propozycje. W międzyczasie poznaje Jean (w bardzo filmowo-romantyczny sposób, oczywiście w momencie, gdy dziewczyna niezgrabnie siedzi załamana na ziemi. Nie muszę chyba mówić, że będą parą?). Co w mojej osobistej skali dodaje kilka punktów dla filmu, oboje pochodzą z niższych sfer. I oboje zostają później docenieni przez najbardziej prestiżowe czasopisma.
We'll take Manhattan spełnia chyba moje wszystkie filmowe wymagania. Jest dramatem, ma niesamowity klimat poprzedniego stulecia (wszystko co stare w filmach, jest fajne ~ K. Tworkowska), pokazuje jak talent i własna, stanowcza opinia przynosi efekty, i oczywiście zawiera element modowy. Na wieczór z mrożoną kawą - polecam!
PS. Serio, ściąć te włosy?



pictures used in this post aren't mine